Polskie perypetie z moją Anglią od A-Z

Hej wszystkim, postaram się nie przynudzać aczkolwiek jak już trafiłeś na moją stronę Ford Anglia, to myślę, że chętnie zapoznasz się z moją historią. Mam na imię Michał i jestem właścicielem Forda Anglia 106E. Czym moja odbudowa ma różnić się od dziesiątek innych które można znaleźć w internecine? Przedewszystkim moje auto posiada ogromny ładunek emocjonalny, posiadam do niego wielkie serce i ogromny sentyment. Wszystko to sprzężone z ogromnym wysiłkiem, by finalnie było tak jak w stanie pierwotnym.

Ktoś może zapytać – czemu akurat Ford Anglia? Dla wielu przecież to pokraczne, brzydkie i dziwaczne auto. A jakby nie było Ford Anglia to pra pra babcia dzisiejszego Focusa. Wszak Escort MK1 był technicznym bezpośrednim spadkobiercą Forda Anglii – mechanicznie to bardzo zbliżone do siebie samochody. Ja jestem akurat w tej grupie dla których jest on tak dziwny, że aż piękny. A z całą historią to było to tak…

Pochodzenie – Ford Anglia przyjeżdza z Zurichu

W okolicach roku 1964, opisywany dalej Ford Anglia trafia jako 2-3 letni samochód na polską ziemię. Pierwszą właścicielką w ogóle była żona właściciela salonu Forda z Zurichu. Ów salon po dziś dzień sprzedaje Fordy i można go znaleźć na Google Maps – Th. Willy AG Auto Zentrum. Na tylnej klapie przez cały okres eksploatacji przytroczona była tabliczka dealerska, wykonana ze ZnAl ( nie to co dziś, naklejki dealerskie ). Tutaj pojawiają się pierwsze rozbieżnośći i interpretacje dotyczące pochodzenia Anglii.

Mój samochód był rejestrowany jako rocznik 1960, jednak wiele elementów takich jak: nietłoczone boczne tapicerki, plastikowe uchwyty drzwi, chromowane wstawki na kierownicy, szarej barwy plastiki, brak spryskiwaczy, wersja deluxe w niebieskim kolorze z podwójnymi listwami, korek olejowy, dodatkowe odblaski z tyłu – wskazują na to, że to był bardzo wczesny egzemplarz, około 1959 roku, Kierownica z chromowanymi wstawkami była montowana tylko na samym początku produkcji Forda Anglii. Jest zatem szansa na to, że był to produkcyjnie rocznik 1959, służący w salonie w Zurichu jako demonstracyjny pojazd dla przyszłych klientów. Gdy po roku bycia testowym autem dealerskim nadal się nie sprzedał, został wcielony na jakiś czas w poczet parku maszynowego rodziny Willy, aby następnie przez pośrednika trafić do PRLu.

Oryginalny dealerski znaczek z tylnej klapy z mojej Anglii. Kiedyś to dealerzy mieli rozmach, dzis kończy się na naklejce na szybę.

I tutaj mały edit tej historii dokonany w 2022 roku. Otóż na moim instagramie, firma Th. Willy A.G. polubiła mój profil!!! Nie wiem, jak to się stało, ale oczywiście nie zamierzam tego tak zostawić

Transportowe perypetie

Ford Anglia został przywieziony transportem kolejowym na wagonie platformowym i wypakowany przez obsługę pociągu na wysokim peronie cargo w okolicach Legnicy. Wówczas nikogo nie interesowało, że z tego miejsca w normalny sposób nie da się zjechać samochodem a dostęp do wynalazków typu wózek widłowy praktycznie nie istniał. Trzeba się było mocno nagłówkować by znaleźć sposób na zjechanie z wysokiej rampy. Udział w tym wzięły skrzynki po jabłkach, znalezione cegły czy przypadkowe deski. Po wielu minutach spędzonych na operacji logistycznej ściągnięcia Anglii na poziom zero – udało się! Koła dotknęły gleby i tak o to po raz pierwszy Anglia i Polska spotkały się na jednym gruncie. Z dużą dozą prawdopodobieństwa śmiem twierdzić, że była to pierwsza #polskaanglia w Polsce. Wkrótce mogło się okazać, że przygoda ta mogła skończyć się niebawem i potrwać nie dłużej niż na godzinę…

Skąd pomysł na zakup Anglii przez pierwszego polskiego właściciela? Otóż pierwszym posiadaczem Forda w kraju nad Wisłą, był młody polski naukowiec, póżniejszy profesor Jerzy Koreleski… a właściwie to jego żona. To Pani Barbara stała się główną użytkowniczką niebieskiej Anglii z importu. Samochód był wspaniałym prezentem od męża i wieńczył 10 lat wspólnego małżeństwa.

Pan Jerzy przebywał na naukowym wyjeździe na Oxfordzie i tam otrzymywał wynagrodzenie w brytyjskiej walucie £. Zapewne już wtedy Ford Anglia rzucił mu się w oczy swoim niecodziennym wyglądem, a ponieważ był człowiekiem bardzo skromnym oszczędził trochę gotówki. Postanowił za ciężko zarobione pieniądze kupić samochód po powrocie do ojczyzny. Wszystko odbyło się przez pośrednika, w ciemno. Pan Jerzy złożył zamówienie, wpłacił gotówkę i nastąpiły długie tygodnie ciszy. Jak wspomina żona pana Jerzego, wszyscy znajomi w okolicy stukali się w czoła i roztaczali czarne wizje utraty zainwestowanych środków. Osoby w otoczeniu państwa Koreleskich utrzymywały, że na pewno padli oni ofiarą oszustów a pieniądze przepadły i samochodu nigdy nie zobaczą. Los chciał jednak inaczej.

Po tygodniach oczekiwania nadeszła wreszcie upragniona informacja. Samochód istnieje! Co więcej, do odebrania następnego dnia, na drugim końcu Polski Ludowej. Trzeba było zakasać rękawy i zrobić sobie wycieczkę – jednak państwo Korelescy nie mieli jeszcze ani umiejętności prowadzenia pojazdów ani prawa jazdy. Trzeba było wynająć do sprowadzenia samochodu do Krakowa ( bo tutaj Ford Anglia trafił )kuzyna, który był podobno wyśmienitym kierowcą. I tylko dzięki niemu dziś mogę opisywać tę historię. Po oddaleniu sie od punktu przeładunku na kilkadziesiąt kilometrów inny samochód kadący z przeciwnego kierunku wymusił pierwszeństwo i wyjechał świeżo upieczonym właścicielom z kuzynem za kierownicą na czołowe zderzenie. Sytuacja krytyczna. W tym miejscu zaprocentowały wybitne umiejętności kuzyna, który wyborowym manewrem od prawej do lewej, w kontrolowanym poślizgu ocalił państwa Koreleskich oraz Forda Anglię od tragicznych konsekwencji. Początek był zatem dramatyczny.

W Krakowie udało się przeprowadzić proces rejestracji. Auto otrzymało numer 6094-KR i przez wiele lat poruszało się po krakowskich ulicach, parkując w okolicach szpitala Wojskowego na ul. Wrocławskiej/Odrowąża. To z tego miejsca, wiele poznanych przeze mnie później osób wspomina mojego Forda Anglię z krakowskiego pejzażu lat 60 i 70. Poznałem przynajmniej trzy takie osoby. Jako dzieci mieszkały w tych okolicach i gdy rozmawialiśmy o Anglii wspominały, że była jedna w Krakowie, taka niebiesko-biała. Stała na Odrowąża. I to właśnie był ten egzemplarz. Rozmawiałem też z człowiekiem, który codziennie rano idąc z dziadkiem do pracy na Wawel przechodził koło zaparkowanego auta o dziwnej nazwie – Ford Anglia a spacer do pracy odbywał się w okolicach szpitala Wojskowego.

Pierwsza właścicielka Anglii na polskich ziemiach. Podczas spotkania na wspominanie dawnych dziejów.

Eksploatacja trwała w najlepsze. Anglia wyjeżdzała na rozmaite wycieczki, zwiedzała zakątki polski. Wtedy powstało wiele zdjęć które całe szczęście zachowały się do dzisiaj. Na liczniku przybywało kilometrów a zużycie pojazdu postępowało. Jak powszechnie wiadomo PRL nie był krajem mlekiem i miodem płynącym – zatem naprawy blacharskie wykonywane były przez kowala-sadystę z palnikiem gazowym, oryginalne części zastępowane czym popadnie (przeważnie z użyciem części rodzimych producentów). Krakowski Ford Anglia poruszał się np. z przednimi kierunkowskazami od Żuka, elementami wnętrza od Fiata czy przyciskiami od Ursusa. Po około 12 latach ciągłej eksploatacji nadwozie było w bardzo złym stanie i należało je wyremontować. O ile znalezienie blacharza nie było karkołomnym zadaniem, to z tematem dobrej jakości lakierowania było zdecydowanie trudniej.

Proces renowacji przypada mniej więcej na lata 1975-1976. Efekt odnowy nie był jednak zgodny z tym czego oczekiwała właścicielka. Jak powiedziała mi w rozmowie – straciła wtedy trochę serce do samochodu. Jej ukochana, niebiesko perłowa Anglia skończyła pomalowana na matowy niebieski kolor. Pewnie było to jedyne co można było w PRLu dostać. O metalicznym lakierze, tym bardziej w technologii jednowarstwowej można było tylko pomarzyć. W 1976 roku, było już w około coraz więcej nowoczesnych samochodów i Ford Anglia nie był już takim zjawiskiem jak na początku, aczkolwiek dzięki swojej ponadprzeciętnej lini nadwozia nadal przyciągał wzrok.

Ford Anglia – przedłużenie bytu

I tak oto Ford Anglia dostał kolejne życie. Przetrwał w ten sposób około kolejnych 10 lat i ostatecznie został unieruchomiony z powodu usterki silnika. Naprawienie motoru bez specjalistów i części było bardzo zadaniem karkołomnym szczególnie dla osób nie związanych z motoryzacją a z zootechniką. Samochód trafił na jakiś czas do ogródka gdzie pewien czas stał. Udało się jednak znaleźć mu nowego właściciela, azakupił go współpracownik pana Jerzego z podkrakowskiego Instytutu Zootechniki pan Krzysztof Grochowalski. Panu Krzysztofowi udało się naprawić silnik, dorobić tłok, zrobić szlif i tym sposobem Ford Anglia znów trafił na krakowskie i podkrakowskie drogi by na stałe zacumować w Balicach pod Krakowem.

Moja pierwsza interakcja z Fordem Anglią

W tym miejscu zaczyna się moja większa interakcja z Anglią. Jako przedszkolak, uczeń szkoły podstawowej każdy wolny weekend, wakacje, ferie – spędzałem u babci i dziadka w Balicach, gdzie z lewej strony za płotem mieszkali rodzice pani Koreleskiej, państwo Jabłońscy a dwa domu po prawej pan Krzysztof. I jak przez mgłę pamiętam Anglię za płotem u państwa Jabłońskich, a bardzo dobrze pamiętam jak uroczo pyrkający, dziwny – bardzo dziwny samochód codziennie wjeżdżał w uliczkę koło domu mojej babci i dziadka.

Upadek

Czasy jednak nadal nie były łaskawe, Anglia przestała być oczkiem w głowie właściciela – a stała się wołem roboczym. W regularnej eksploatacji była jeszcze na przełomie lat 80/90 i to naprawdę mówiąc dzisiejszym żargonem był daily car. Anglia wyglądała coraz gorzej, odpadające listwy boczne nie były montowane na kołeczkach tylko za pomocą wkrętów do mebli z łbem płaskim :), stylowe opony z białym paskiem zastępowano bieżnikowanymi oponami z wysokim traktorem. Nikt nie przejmował się oryginalnością pojazdu, jego galanterią – liczyło się tylko by samochód jeździł.

Na początku lat 90, pan Krzysztof sprawił sobie nowy samochód – bordowego Fiata 125p, a Anglia trafiła do Piotrka – jego syna który wówczas nie miał czym jeździć. I tym razem znów pozostawała w ciągłej, codziennej eksploatacji. Wydawało się wtedy, że przyszły dla Forda dobre chwile, bo Piotr postanowił wykonać kolejną dużą naprawę blacharską. Z pomocą przyszedł kolejny sąsiad – Krystian (brat z Kamila który jest złotą rączką tego projektu i głównym motywatorem przez lata, ale o tym później )… Zaczęła się żmudna praca, w garażowych warunkach początku lat 90. Blacha pozyskiwana ze starej pralki, lodówki czy wanny, do tego tona szpachli a wszystko to przy pracy spawarką elektrodową. Zapomnijcie o wymiarach i przetłoczeniach. Dopiero w 2018 roku dostrzegłem, że błotnik ma na szczycie przez środek fazkę, której nie było widać, bo w szpachli urzeźbione było na gładko.

Monster Garaż z początku lat 90. Anglia wraca do żywych, widać spawarkę elektrodową.

Po remoncie udało się znów wyjechać na drogi na warunkowym dopuszczeniu do ruchu, aż do momentu gdy całkowicie rozleciały się hamulce podczas podróży do Krakowa. Został bowiem jeden cylinderek, który dodatkowo działał na słowo honoru. Trzeba było hamować ręcznym hamulcem. Piotr miał wolę by coś z tym zrobić, ale znów pokłoniła się proza życia – brak części i specjalistów. Podczas jednego z wyjazdów Policja zatrzymała dowód rejestracyjny i Ford Anglia znów trafił na przymusowy postój. Jedyny plus takiego rozwiązania był taki, że Piotr nosił się z zamiarem sprzedania Forda swojemu koledze z Balic – Sebastianowi, który zawsze ochoczo dłubał przy samochodach – a ten miał pomysł zrobienia z Anglii kabrioleta poprzez ucięcie dachu. Byłaby to dewastacja i jestem przekonany, że nie przetrwałby ten samochdód w tym stanie, z zabitą tożsamością i oryginalnością do naszych czasów.

Kluczowy moment

Zholowany pojazd trafia na plac przy garażach i po kilkunastu tygodniach spędzonych pod chmurką staje się wrostem. Początkowo nikt nie ośmiela się dotknąć Forda. Okoliczne dzieci jednak dorastają i postanawiają zrobić sobie z Anglii plac zabaw i trampolinę. Ja jako 10-11 latek miałem już jednak inne podejście do motoryzcji. Czułem już coś w rodzaju miłości do samochodów i nie mogłem pozwolić na to, by inne dzieciaki dokonywały nadal aktów wandalizmu skacząc po dachu lub masce. Wrażliwość na samochody wykiełkowała u mnie 1992 roku, gdy pod choinkę dostałem katalog Samochody Świata 1992 wydawnictwa Prego z czerwoną mazdą 323 na okładce.

Postanawiamy działać – jako dzieci udajemy się do sąsiada, pana Krzyszsztofa i pokonując własny wstyd w relacjach dziecko-dorosły prosimy go by zabrał Anglię do siebie pod dom. Opowiadamy o dzieciakach które potencjlnie mogą Anglię zdewastować (sądzę, że wtedy giną elementy galanterii). Misja kończy się powodzeniem! Dwa dni później Ford kotwiczy obok małego żywopłotu przy domu na osiedlu w Balicach. Tutaj jest zdecydowanie większa kontrola i nie ma przypadkowych wandali. Patrząc z perspektywy czasu – myślę, że to był kluczowy moment w zachowaniu samochodu. Jest rok 1996 – Anglia zostaje wyrejestrowana ( to jeszcze te czasy co można było z powodzeniem tego dokonać ).

7 długich lat i 500 złotych

A miał stać tylko chwilę… Polska zaczęła się przekształcać, nastąpił rozwój gospodarczy, kabaret OT.TO podbijał Polskę śpiewając o zasmażce a Anglia sobie stała. Dorastałem ja, dzieci na około. Rósł też żywopłot z ligustra który po kilku latach pochłonął Anglię niczym złowroga wierzba z Harrego Pottera zarastając Forda od wschodniej strony. Wszyscy mieszkańcy przyzwyczaili się już, że wrak tam stoi i na nikim już nie robiło to wrażenia. Ot element lokalnego folkloru. Czas asymilacji z naturą potrwał ostatecznie 6-7 lat.

Wedy mój przyjaciel Kamil, który mieszkał na stałe w Balicach ( ja tylko dojeżdżałem ) zaczął się zachowywać jak przysłowiowa kropla która drąży skałę. Przy każdej sposobności zaczynał z Piotrem rozmowę o Anglii motywując go do działania i nudząc go o samochód. Poddawany regularnej presji Piotrek widocznie miał w końcu dość, bo któregoś razu w ówczesnym właścicielu coś pękło i postanowił Anglię odsprzedać. Zaproponował męczącemu go co chwila Kamilowi cenę zakupu 500 PLN na co Kamil przystał i 106E zmieniło właściciela.

Pierwszy rower

Skąd jednak wziąć owe 500 złotych, gdy jest się nie ukrywajmy dzieckiem, bez własnych zarobków? Ano, trzeba spieniężyć coś co się posiada. A co może posiadać 12 latek? W późnych latach 90 był to rower który dostawało się na I Komunię Świętą. Kamil wykonał telefon do mojego kolegi Piotrka i za 500 złotych żółto niebieska Montana zmieniła właściciela, co za tym idzie Anglia również. Nie było mnie niestety przy operacji wyciągania Anglii z żywopłotu, ale jeszcze dobre 2 lata na żywej ścianie było widać charakterystyczny wzór profilu Anglii z podciętą tylną szybą. Wszędzie rosły listki, było zielono, ale poza obrysem samochodu gdzie przez lata nie docierało słońce.

Żałuję, że nie udało się tego wydarzenia uwiecznić na zdjęciu. Dziś gdy wszyscy trzymamy w kieszeni smarfona o taką dokumentację było by prościej. Tak czy inaczej koła zostały napompowane i zaczęły się próby odpalenia Forda. Mimo nowego akumulatora Anglia nie chciała jednak zapalić. Skończyło się na zapięciu na hol do malucha i przetransportowania auta prosto do garażu kilkaset metrów dalej. Ford Anglia wrócił na miejsce, gdzie stał 7 lat wcześniej.

Pierwsze kroki za kierownicą

Kamil szybko przeszedł do działania. W ciągu pierwszego wieczora naprawił gaźnik i autko odpaliło puszczając kłęby dymu. Zaczęły się intensywne prace 15 latka przy, pod i obok samochodu. Walka była jednak trudna i nierówna – brak pracy a co za tym idzie funduszy na odbudowę. Permanentny brak części i możliwości ich pozyskania. O internecie jeszcze nie wiele osób słyszało. Do tego ojciec Kamila – Mieczysław zwany przez nas Mietkiem zaczął wybijać swojemu najmłodszemu synowi głupie pomysły związane z renowacją Anglii.

Przez ten czas, Ford Anglia stał się głównym pożeraczem czasu. Wszystko toczyło się wokoło starego Forda. Wolny czas, wolne zaskórniaki- wszystko inwestowane było w samochód. Mieliśmy to szczęście dorastać w środowisku z siecią dróg wewnętrznych, więc pierwsze kroki za kierownicą stawialiśmy z Anglią. Przeżywaliśmy liczne przygody, godziny rozmów podczas prac w garażu. Udało się nawet otworzyć Anglią bramę zamkniętą na kłódkę bez klucza. Po tym, gdy jadąc na wprost bramy linka od hamulca ręcznego będącego jedynym spowalniaczem zrobiła…

Ucierpiał wtedy przedni grill a listewka znajdująca się na jego przodzie uległa spłaszczeniu. Reszta nadwozia ostała się bez draśnięcia. Mam nie raz wrażenie, że jakby serialowa drużyna „A” szukała samochodu do przebijania się przez zasadzki, to nie znaleźli by nic bardziej pancernego od mojego Forda Anglii zbudowanego z blachy z wanny i pralki 🙂

Czas mijał, kupka gotówki topniała. Tym razem to ojciec zastosował na swoim synu metodę kropli drążącej skałę. Skutecznie obrzydził Kamilowi wszelkie prace przy samochodzie. A rodzicielskie argumenty miał mocne – ciągle powtarzał: nie masz na to miejsca, nie mamy na to pieniędzy, weź tego grata zezłomuj itp. Kamilowi zawziętości starczyło na niewiele ponad rok i zmuszony był z wielkim żalem skapitulować. Przez ten cały czas, ja uczestniczyłem przy naprawach Anglii. Widziałem pierwsze szpachlowanie drzwi gdy o szpachlowaniu wiedzieliśmy tyle, że czerwone należy zmieszać z tym śmierdzącym białym. Ja nawet malowałem podkładem kawałek błotnika 🙂 W tle wspomnianych wydarzeń czułem jednak wewnętrzne niespełnienie, że to nie ja wpadłem na pomysł by tę Anglię kupić.

Orlen Team Morawica MOP

W międzyczasie powstały w naszej okolicy pierwsze MOPy przy autostradzie A4 w Morawicy. Wybudowano Motel i Orlen gdzie od tyłu przez furtkę dla lokalnego personelu można było wejść na obiekt stacji, aby skorzystać z tamtejszego sklepiku firmowego. A my byliśmy tam częstymi gośćmi bo nie mieliśmy prawa jazdy, więc nie odważyliśmy się jeździć po publicznych drogach. Benzynę trzeba było skądś jednak pozyskiwać. Chodziło się zatem z kanisterkiem do kosiarki po etylinę 94 ( tak chodziło się, bo rowery sprzedane ). Trzeba nadmienić, że Anglia miała solidny apetyt na paliwo. Przy okazji kupowaliśmy sobie karty do POPa z IDEI 🙂 Stacja w Morawicy wyróżniała się na tle innych – przed nią zaparkowane były dwa klasyczne samochody ( nie pamiętam jakie nawet, jakiś Opel z lat 50 i coś drugiego ).

Któregoś razu, nawiązaliśmy kontakt z osobami na stacji i dostaliśmy kontakt do właściciela pojazdów które były jeżdżącą/stojącą reklamą stacji. Mietek działał jednak dalej i ostatecznie Kamil zmuszony był oddać Anglię w ręce dwóch panów z Orlenu, którzy zaoferowali wówczas kwotę około 2400 PLN za samochód. Spotkanie zostało wyznaczone na następny dzień w celu finalizacji transakcji.

Los chciał jednak inaczej. Tego dnia, ja przyjechałem do Balic a Kamil przyszedł do mnie na taras na naszą tradycyjną pizzę Romę którą często się raczyliśmy w owych czasach. Gdy tak zajadaliśmy się pizzą od Portugalczyka na moim tarasie pojawiło się dwóch panów z Orlenu usilnie poszukujacych Kamila. Mężczyźni przybyli z gotówką za którą chcieli finalizować zakup samochodu. Odrywjąc się od kolejnego kawałka wspaniałej pizzy z Tabasco do akcji wkroczyłem ja i wspólnie z Kamilem odprawiliśmy panów z kwitkiem. Wówczas to w przypływie impulsu i pobudzenia zadeklarowałem, że Anglię biorę dla siebie za 1000 złotych i transakzja została zawarta!

Rowery dwa

Historia lubi się powtarzać – bo skąd ja jako nastolatek miałem wziąć pieniądze na Anglię? Ano ze spieniężenia mojego roweru. Miałem do niego wielki sentyment, bo w zakupie finansowo pomagał mi mój dziadek który w międzyczasie umarł. Padło jednak zobowiązanie, że ja Forda dokończę a gotówka była do tej operacji niezbędna. Przyjąłem strategię nie informowania rodziny o zakupie i działania metodą faktów dokonanych. Rower wylądował u mojego dalekiego kuzyna Mateusza, dostałem za niego 1000 PLN i te pieniądze trafiły do Kamila. On był stratny, bo mógł sprzedać Anglię 1400 PLN drożej, jednak tu już rolę odgrywał sentyment a nie tylko kwestie finansowe.

Nowe Millenium

I tak oto stałem się na początku nowego millenium ( gdy wszyscy drżeli czy nie wybuchną im komputery w domach) nowym właścicielem Anglii. W chwili gdy to piszę – minęło już 20 lat jak posiadam mojego Forda.

Odłożona gotówka, kieszonkowe i inne zaskórniaki zacząłem przeznaczać już tylko na remont samochodu. Wszystko robiło się własnymi siłami, bez pojęcia, kontaktów, możliwości. Pamiętam wycieczki po kolejnych sklepach motoryzacyjnych aby znaleźć cylinderki do hamulców z firmy QH. Kupowałem części na sztuki, a w książkowych katalogach w sklepach motoryzacyjnych jeszcze pod hasłem FORD można było wyszukać ANGLIA. Pamiętam to jak dziś, gdy pan w sklepie na ul. Halickiej w Krakowie był zaskoczony znajdując szczęki hamulcowe w katalogu. Niestety poza nielicznymi elementami nie było nic więcej. Wcześniej, gdy jeszcze Piotrek był właścicielem Forda podejmowane były próby zrobienia hamulców na cylinderkach od Fiata 126p, jednak było to zadanie nieudolne. Inna zasada działania na rozpieraki, inne wymiary – to nie miało prawa działać. Ogarnianie tematów części to jedno, pozostało jeszcze zrobić blacharkę. Na tym polu widać jak dużo zmieniło się w renowacji pojazdów zabytkowych na przestrzeni lat.

Jadę nielegala

Gdy rodzice już się zorientowali, że ich nastoletni syn nabył grata, trzeba było coś z tym zrobić. Tata nie posiadał nigdy bakcyla do motoryzacji, chociaż miał kilka ciekawych samochodów w przeszłości między innymi włoskiego Fiata 125, czy Fiata 850 Sport Abarth. Podstawą było zadbanie o nadwozie, usunięcie dziur. Na terenie Instytutu Zootechniki, w dziale utrzymania floty pracował pan Andrzej, który był blacharzem etatowym. Utrzymywał w sprawności Nysy, Autosany swojego pracodawcy. Po godzinach lepił blachy w samochodach okolicznych mieszkańców w garażu pod domem. Dogadaliśmy się na to, że zajmie się też Anglią. Jego przydomowy zakład znajdował się niecałe 2 km od mojego garażu, jednak pojawiło się pytanie – jak przetransportować Anglię drogą publiczną? Bez hamulców, lawety i większego budżetu?

Pod wieczór, w czasie gdy większość ludzi zasiadała do Wiadomości, pożyczyliśmy od ojca Kamila malucha. Zapieliśmy Anglię na hol i opierając się na zderzaku kaszlaczka podryfowaliśmy do pana Andrzeja. Wcześniej zrobiliśmy zapoznawczy kurs, czy gdzieś nie stoją stróże prawa, po czym na dwa samochody z włączonymi krótkofalówkami udaliśmy się do blacharza. Anglia nie posiadała świateł, hamulców i innego wyposażenia. Pod sam koniec trasy pojawiły się komplikacje gdyż na ostatnim odcinku była niewielka górka. To znaczy ona była niewielka gdy jeździło się sprawnym samochodem, ale dla auta bez możliwości zatrzymania się była ona jak Nosal w Zakopanem. Maluszek miał lekko mniejsze opory toczenia, więc na górce odjechał około 2 m od Anglii do przodu. Zaraz za przewyższeniem trzeba było wytracić prędkość i skręcić w drogę podporządkowaną w prawo.

Przez krótkofalówkę porozumieliśmy się bym hamował na zderzaku malucha. Kamil odpowiednio starał się dobrać prędkość do mojej i nastąpił głośny, metaliczny huk. Oboma samochodami mocno wstrząsnęło. Było głośno i stresująco, ale efekt został osiągnięty. Anglia zrównała się prędkością z maluchem i szczęśliwie dojechaliśmy na podwórko pana Andrzeja.

Naprawa blacharska trwała kilka dni. Kosztowała mnie około 600 PLN, co było bardzo dobrze wycenioną pracą. W całym samochodzie faktycznie nie było żadnej ponadstandardowej dziury. Patrząc z perspektywy dzisiejszego czasu technologia naprawy nie była doskonała, bowiem cała naprawa była przeprowadzona za pomocą palnika co mocno rozgrzewało blachy w miejscu spawania powodując ich osłabienie. Same łaty nie były też profilowane. Wykonane zostały z kawałków grubych arkuszy płaskiej blachy. Nie mogę powiedzieć, że było to zrobione nie profesjonalnie, ale standardy się jednak zmieniły. W miejscach przetłoczeń znajdowały się wielkie płaskie połacie. Dziur nie było, a w końcu po to Anglia trafiła do pana Andrzeja. Powrót odbył się na tyle bezproblemowo – że nic z niego nie pamiętam. W międzyczasie stacjonujący w garażu Wartburg 1.3 po moim zmarłym dziadku po naprawie hamulców trafił do mojego wujka nad morze. Wynikiem tego było zyskanie własnej przestrzeni do niezbędnych napraw.

Pozostałości po malowaniu wnętrza farbą Hammerite.

Wakacyjna praca własna

Zacząłem od podłogi, którą starannie odczyściłem, odtłuściłem i pomalowałem drogim wówczas niebieskim lakierem Hammerite, który nadawał się podobno bezpośrednio na rdzę. Po wielu latach stwierdzam, że to nie było takie głupie bo faktycznie podłoga po latach wyglądała bardzo dobrze. Pomalowanie podłogi w jednolity kolor zamaskowało też płaskie łaty z nietłoczonej blachy i poprawiło ogólne wrażenie. Jednak to co od góry podłogi było łatwe, od jej spodu było dużo bardziej problematyczne. Po pierwsze nie posiadałem kanału, podnośnika ani najazdu. Trzeba było sobie radzić. Z odsieczą przyszły stare opony które położyliśmy przy bocznej ścianie garażu i na nich wsparła się Anglia. Za resor podłożona została stalowa rurka ( nie jest to kij od miotły 😉 ) i w ten sposób spędziłem kilka tygodni moich wakacji. Z perspektywy czasu, bardzo dobrze wspominam ten okres.

Mimo codziennej i trudnej fizycznej pracy, były to bardzo przyjemne wakacje dla mnie jako nastolatka. Już wtedy poczułem miłość do tego pojazdu i zarzekłem się, że kiedyś przywrócę Anglię do stanu z przed degradacji w PRLu. Poza podłogą z której trzeba było usunąć tony mas antykorozyjnych, smarów i błota zająłem się też renowacją części mechanicznych. Wtedy też rozebrałem cały samochód, pozostawiając jedynie drzwi i szyby. Wyczyszczone podwozie pomalowałem minią podkładową. Na warstwę czerwonego podkładu nałożyłem środek do zabezpieczania dachów – Alubit. Wówczas słyszałem, że będzie to bardzo dobry środek zabezpieczający a do tego dający estetyczny srebrny odcień. Niestety nadkola pojazdu były ulepione przez rzemieślików z trójkątnych kawałków na kształt pizzy i złączone grubymi spawami. Oryginalne wnęki na koła nie istniały, wszystko nie prezentowało się dobrze.

Moja mrówcza praca przy czyszczeniu podwozia. Anglia wsparta na oponach i ścianie, podpora z rurki aby samochód nie spadł mi na głowę. Około 21 lat temu.

Kręcimy przed wynalezieniem YouTuba

W czasach minionej epoki nikt nie posiadł jeszcze smartfonów a jednyną szansę na rejestrację materiału video było posiadanie kamery w standardzie VHS. Nam udało się pożyczyć na dwa dni taką kamerę i na taśmie VHS zarejestrować ostatnie jazdy przed rozbiórką. Cały materiał video który posiadam, pochodzi właśnie z tego okresu. Inscenicowaliśmy przejazdy, cieszyliśmy się posiadaniem własnego pojazdu. Każde naciśnięcie gazu i przejazd samochodem który nie posiadał amortyzatorów wywoływało uśmiechy na naszych twarzach i postronnych obserwatorów. Ja byłem wówczas pod opieką babci i dziadka. Ponieważ nigdy nie zrobiłem nic bardzo głupiego, nie byłem trzymany na smyczy jak to dziś wygląda w wielu rodzinach. Pewnie niektórzy pukali się w głowy widząc łaciatego złomka z dwójką nastolatków w środku.

Jednego dnia o mało nie skończyło się sporym skandalem. Postanowiliśmy oczywiście bez hamulców podjechać i zawrócić pod pałacem w około klombu z kwiatami. Okazało się jednak, że tego dnia w pałacu odbywa się wesele, czego nie przewidziałem. Cały plac obstawiony został samochodami weselników. Anglia nie była zwrotnym pojazdem. Wjeżdżając na plac już wiedziałem, że się nie zmieszczę! Byłem przekonany, że zabraknie mi promienia skrętu. Plac stał się nagle mikroskopijny. Nie było szans na to, aby się wyrobić nie rozbijając przy okazji innych samochodów! A hamować nie było czym! Kamil który jechał na fotelu pilota z włączoną kamerą z przerażenia aż wyłączył nagrywanie, aby schronić się w środku. Moment ten widać na poniższym filmie od 0:45 sekundy.

Wjeżdżamy aby zawrócić pod pałacem. W momencie wjazdu za zakrętem wyłania się pękający w szwach plac pełen samochodów. Wiem już na wjeździe, że nie uda się zawrócić ani wyhamować. Jedziemy za szybko i mamy za mało miejsca na manewr

Wyobraźcie sobie miny tych ludzi siedzących na ławeczkach przed pałacem, na łonie natury. Zanużeni w weselnych opowieściach oddają się relaksowi. Nagle na środku drogi wyrasta łaciata skorupa wyglądającej jak po wojnie w Sarajewie. Nie ma świateł, lakieru, przodu itp! A za kierownicą dwóch nastolatków. Mnie udało się zachować zimną krew. Przyjąłem linię przejazdu dającą możliwość zatoczenia największego możliwego do wykonania łuku. I dosłownie na centymetr udało mi się wyjść z opresji nie zahaczając nikogo i niczego! To jest scena, która przewinie mi się w głowie na łożu śmierci. Wtedy też zacząłem chyba proces łysienia a Kamil siwienia 🙂

Klątwa telefoniczna

Do garażu w którym stał Ford Anglia nie miałem więcej jak 5 minut pieszo, ale na dłuższą metę chciałem pracować przy samochodzie w bliższej okolicy domu, gdzie miałem wodę, toaletę i inne dogodności. Któregoś dnia, gdy auto już nie jeździło postanowiliśmy z Kamilem dopchać Anglię pod mój dom 🙂 Szło nawet lekko, aż do pierwszego zakrętu w prawo pod górę. Ja pchałem samochód za tylne skrzydło z lewej strony. W kieszonce na piersi w koszuli trzymałem mojego Ericssona T10 S, do którego kupowałem karty POP na Orlenie.

Niestety przy wysiłku fizycznym i wygięciu ciała, telefon wyprzedził toczącą się Anglię i wylądował przed tylnym kołem pchanego pojazdu. Zdążyłem tylko krzyknąć STOOOOOP…. Kamil zatrzymał Anglię osłupiały z pytaniem o co chodzi? Dla mojego telefonu było już jednak o pół obrotu koła za daleko. Ericsson umarł pod kołem Anglii. Mimo, że dało się z niego rozmawiać, był cały rozklekotany i wylał się wyświetlacz. Od tego czasu trwa moja klątwa z telefonami – nie umiem zadbać o żaden dłużej niż rok.

Ericsson T10s – ktoś jeszcze pamięta? Początki GSM w Polsce

Monster Garaż – Balice

Finalnie Anglia dotarła pod wiatę koło domu, nastała zimna i deszczowa jesień. Zrobiło się chłodno a dni krótsze. Równocześnie całą rodziną przeprowadziliśmy się ostatecznie z mieszkania w bloku w Krakowie do domu w Balicach. Dom został powiększony o dodatkowe piętro. Wszystko zbiegło się też tym, że Instytut jako formalny właściciel garaży postanowił wykurzyć nas z garaży które wynajmowaliśmy. Wszystkich młodych dłubiących w garażach pod pozorem przeprowadzenia remontu czekało wypowiedzenie umowy. Ukuliśmy wówczas na kanwie programu telewizyjnego nazwę na nasze warsztatowe prace – Balicki Monster Garaż. Tworzyło go kilka osób, które chciały coś podłubać przy samochodach. Zawsze można było liczyć na pomoc bardziej doświadczonego kolegi, pożyczyć odpowiednie narzędzie. Dobra atmosfera sprzyjała pracy, jednak pewnego dnia wszyscy dostaliśmy wypowiedzenie użytkowania!

Poczułem wówczas dużą niesprawiedliwość losu. Inicjatorem budowy garaży był między innymi mój dziadek, który zajmował się budową tych obiektów od strony administracyjnej. Co więcej, jako mieszkańcy partycypowaliśmy w większej części w kosztach budowy. Materiały potrzebne do powstania budowli były sprowadzane przez jednego z sąsiadów. To inżynier Janusz Dembkowski, który także korzystał z garażu przyczynił się do powstania obiektu.

Po latach dowiedziałem się, jaki był prawdziwy powód. Jeden z nam nieżyczliwych ludzi doniósł do władz. Zamieszkały w budynku na przeciwko garaży wymyślił intrygę, bo przeszkadzały mu hałasy generowane przez Montser Garaż. Doniósł na nas do władz i przestawił jakoby prowadzimy działalność zarobkową i zużywamy bardzo duże ilości prądu. Chłop non-stop przesiadywał z nosem w oknie i musiał wszędzie jątrzyć. Nikt tego nigdy nie zweryfikował a my musieliśmy się wyprowadzić. Innym powodem była potrzeba zwolnienia garaży dla nowych zaprzyjaźnionych kuzynów królika. Pojawiły się nowe osoby które bardzo pragnęły trzymać samochód pod zadaszeniem a władze nagle poczuły się jedynym władcą tych obiektów.

Z drugiej strony, mój tata który wówczas jeździł Hyundaiem Accentem też zaczął narzekać, że nie ma garażu czy wiaty. Jego Hyundai stoi pod chmurką, a mój grat z którym nic nie robię zajmuje mu miejsce postojowe. Nie było to do końca prawdą. Trzymałem tam rodzinę jeży, które to w liczbie 5 sztuk mieszkały sobie w nadwoziu. Pewnego dnia rano wszystkie w jakiś cudowny sposób zniknęły i do dziś nie wiem jak to się stało. Nikt poza mną nie umiał otworzyć Anglii bez klamek. Dziur nie było, a szyby były tylko uchylone. Wieczorem jeże były a rano już nie. Cuda!

Wyprowadzka na długie lata

Któregoś jesiennego popołudnia, wróciłem z liceum do domu i odkryłem, że Anglii nie ma pod wiatą!!! Jakież ogromne było moje zdziwienie. Samochód nie jeździł, nie było innego wolnego garażu. A jednak Anglia włączyła tryb niewidzialności znany z Harrego Pottera i w tajemniczy sposób zniknęła. Po krótkich rozmowach z tatą dowiedziałem się, że tym razem to on przejął inicjatywę. Zamówił znajomego z lawetą i wywiózł mi Anglię do garażu w okolicy swojego domu rodzinnego do Rudawy. Dla mojego taty najważniejsze było wówczas by śnieg w zimie nie padał na jego Hyundaia. Ja poczułem się zdradzony i mocno unieszczęśliwiony. Wszystko pewnie potoczyłoby sie inaczej, gdybym wtedy zostawił Anglię przy domu.

Oczywiście jego argumenty były pozornie logiczne. Zawsze kiedy będę chciał będę sobie mógł podjechać do Rudawy ( wszak to tylko niecałe 10 km ). W praktyce, okazało się to trudniejsze niż można sobie było wyobrazić. Aby dojeżdżać na rowerze na co dzień po małopolskich górkach było za daleko ( poza tym nie miałem przecież roweru ). Nie miałem też swojego samochodu, nawet nie pamiętam czy miałem już prawo jazdy.

W trybie licealnym, gdy zdobyłem już uprawnienia pojawił się inny problem. Wypożyczanie samochodu od rodziców wiązało się z długim oczekiwaniem na powrót mamy z pracy. Nie było szans na wyjazd o 10 rano by spędzić pół dnia pod samochodem. Oczywiście trzeba było raz na jakiś czas dolać coś do baku. Z biegiem czasu wyszło, że przez cały postój Anglii w garażu w Rudawie byłem tam raptem kilka razy. Pierwszy raz zaraz na początku po przewiezieniu Forda by upewnić się, czy Anglia faktycznie dotarła tam w całości. A potem długo długo nic.

Pakuj walizki Michał


Z perspektywy czasu z całą stanowczością stwierdzam, że projekty na odległość nie mają szansy powodzenia – wzorem związków na odległość. I tak Fordzik zacumował na długie lata w garażu przy domu babci na ul. Zarzecze przy starym młynie. Stałaby tak pewnie kolejne lata, jednak w międzyczasie umarła babcia od strony taty a dom odziedziczyła kuzynka. Dom a także dwa garaże, w tym jeden wielki. Któregoś dnia Magda zadzwoniła do mnie ( nie mamy regularnego kontaktu ) i poprosiła mnie o ewakuowanie pojazdu z jej garażu. Podobno miał być tam przeprowadzony remont. Skąd ja to znam, dejavu.

Byłem tam całkiem niedawno i śladu po tym remoncie nie widać, ale nie chcę nikogo oskarżać. Prosiłem kuzynkę o miłosierdzie i skrawek miejsca w drugim ogromnym i zagraconym garażu w którym zmieściłoby się z 5 samochodów. Oferowałem swoją pomoc w porządkowaniu tego miejsca bo faktycznie ciężko było tam coś więcej zmieścić. Wszystko jednak spełzło na niczym. Nie znalazł się nawet kawałek przestrzeni a to oznaczało jedno – projekt Anglia może nigdy nie znaleźć szczęśliwego finału. Wszystko to miało miejsce około 2007-2009 roku.

Całe szczęście znalazła się osoba, która wykazała się empatią, a była to ciocia Marysia – kuzynka mojego taty. Użyczyła mi ona na czas nieokreślony garażu przy swoim domu rodzinnym, vis a vis cmentarza – a jakże – w Rudawie! Raptem 336 metrów od poprzedniego miejsca spoczynku nomen omen! Zmiana miejsca garażowania odbyła się znów bez mojego udziału. Przyjechałem na gotowe, by przykryć Anglię płachtami brezentu pochodzącymi z rozkładanego namiotu.

I tak mijały kolejne długie lata. Ma marginesie dopowiem, że w rozmowie z panią Barbarą dowiedziałem się, że wg jej wiedzy pozyskanej zapewne z plotek, jej Anglia nigdy nie została zezłomowana a znajdywała się właśnie w Rudawie. Pierwsza właścicielka wspomniała też, że Anglię kupił lekarz z Rudawy. I jak to zwykle bywa w każdej plotce jest ziarno prawdy. Faktycznie w garażu na posesji mojej babci, obok mojej Anglii przez lata parkował swoje kolejne Dacie a potem Lanosy – przyjaciel rodziny doktor ginekolog-onkolog Andrzej Chrzanowski.

W międzyczasie dorosłem, założyłem własną rodzinę, zacząłem zarabiać pierwsze własne pieniądze. Przez ten cały czas, okresowo przeglądałem serwisy aukcyjne w poszukiwaniu jakichkolwiek części do Anglii, ale wszystko na marne. Wyjątkowo raz udało się nabyć przewody hamulcowe, innym razem jakiś inny drobiazg. Przez te wszystkie lata nie było też ani jednej sztuki kompletnego samochodu do sprzedania.

Coraz więcej osób z mojego otoczenia powątpiewało, że już nigdy Anglii nie zrobię. Jednak ja wiedziałem, czułem, że to jest moja misja i słowa danego Kamilowi muszę dotrzymać. Czas leciał, było już około 2016, postój Anglii zbliżał się do pełnoletności. I niestety po raz kolejny historia zatoczyła koło. Umarła ciocia, właścicielka domu:( Chwilę później rodzina postanowiła obiekt lekko wyremontować i wynająć. Tym razem, wszystko odbyło się bez nacisków i nie czułem presji, jednak postanowiłem wreszcie coś z tematem zrobić. Niestety znów musiałem myśleć o przeprowadzce… tym razem sprawa wyglądała jednak nieco inaczej.

Klawo jak cholera – duński Ford Anglia do kupienia

Podczas obmyślania strategii i poszukiwania kolejnej pieczary na przyszłe długie miesiące parkowania Anglii nagle odezwał się Kamil. Na jednym ze znanych ogólnopolskich serwisów sprzedażowych pojawiło się coś tak niewiarygodnego, że aż przecierałem oczy ze zdumienia i szukałem szczęki na podłodze. Oto bowiem do sprzedania była piękna, zachowana w oryginale Anglia 106E! Co prawda nie była wymarzona i dwukolorowa. Miała prosty schemat listew, była biała z czerwonym wnętrzem, ale była piękna i moje serce mocniej zabiło.

Pierwszy od lat Ford Anglia wystawiony na sprzedaż. Dodatkowo w pieknym stanie. Kilka rozmów telefonicznych, obszerna galeria zdjęć przesłana przez właściciela do wnikliwej analizy i podjęta konkretna decyzja! Jedziemy do Dani! Pełne szaleństwo, jednak cała saga o Anglii pełna jest takich zwrotów akcji. Historia ezgemplarza była pokrótce taka, że w 1972 roku właściciel miał delikatną kolizję. Samochód zostal zholowany na posesję i stał chwilę na podwórku utaplany w błotku.

Po jakimś czasie zaczął tam przeszkadzać a właściciel kupił nowy krążownik szos. Postanowiono załadować go do stodoły bo zaczął przeszkadzać. Jakimś cudem wsadzono Forda na górne piętro na sianko gdzie stał 40 lat z przebiegiem około 40.000 km. Znalazł go człowiek na stałe pracujący w Danii, dorabiający jako handlarz mebli. Człowiek ten w wolnej chwili jeździ po folwarkach w poszukiwaniu antyków i skupuje by sprzedać z zyskiem w Polsce. Któregoś dnia natrafił nie tyle na meble co na dwa samochody – uszkodzonego VW Garbusa i właśnie Anglię. Znaleziska odkupił od właścicieli farmy, zapakował na lawetę i przewiózł do Odense.

Wszędzie tak daleko jest, aż się chce na skróty


Ja natomiast w ciągu kilku dni wybrałem się by odkupić auto od niego. W podróż do Dani udałem się 30 minut po zakończeniu uroczystego obiadu z okazji chrztu mojego synka. Wszystko utrzymane było w wielkiej tajemnicy i nikt poza żoną w domu nie wiedział, gdzie się podziewam. Jak konspiracja to konspiracja. Wcześniej wypożyczyłem lawetę którą zaparkowałem pod domem. Zaraz po imprezie przeskoczyłem tylko z garnituru w coś wygodniejszego i ruszyliśmy w trasę bez zbędnych ceregieli. Jedyne 1200 km w jedną stronę! Wszystko szło gładko, płaciłem myto za kolejne autostrady pokonywane z lawetą. Prowadziłem samochód cały wieczór i noc aby wczesnym rankiem dotrzeć do Odense.
W podróż miał z nami jeszcze wybrać się mój przyjaciel Paweł z Lublina. Jego żona miała jednak na ten temat inne zdanie :). Podobnie nie udało się zabrać ze sobą jako ciało doradcze Mateusza który miał wówczas inne tematy na głowie i akurat ten termin nie wchodził w rachubę.

Jedziemy przez imponujący most linowy, na mapie w nawigacji widać już punkt docelowy w Danii

To nie tak miało być – Duński Ford Anglia

Pomiędzy wąską zabudową trafiliśmy na posesję, gdzie pod pokrowcem dostrzegliśmy charakterystyczne kształty pojazdu. Trzeba było jeszcze tylko dokonać szczegółowych oględzin, zapłacić i zapakować Anglię na lawetę. Niestety na miejscu okazało się, że sprzedający był w pracy, a naszym łącznikiem była jedynie jego dziewczyna, która nie czuła się kompetentna w temacie. Kamil ściągnął płachtę i zaczęliśmy analizować samochód.Po pierwszym świetnym wrażeniu… robiło się coraz bardziej przygnębiająco.

Cały dywan, który na zdjęciach wydawał się idealny, okazał się nadwyrężony zębem czasu a elementy wnętrza nie wyglądały dobrze. Elementów chromowanych na zewnątrz praktycznie nie było – każdy element wymagałby ponownego chromowania, a przy ZnAl jest to bardzo kłopotliwe. Jednak te wszystkie mankamenty można było jeszcze przełknąć. Chwilę później zajrzeliśmy do wnętrza by sprawdzić podłogę której miejscami już NIE BYŁO. Otwierając drzwi, miało się wrażenie jakby zamocowane były w serze topionym. Poruszały się jakby były skąpane w miodzie, całe nadwozie aż syczało od wilgoci.

Odense jest niedaleko Bałtyku, słony klimat tej okolicy i bardzo wysoka wilgotność ( jak przyjechaliśmy widzialność była około kilkunastu metrów ) przez lata postoju w nieogrzewanej stodole zrobiły swoje. Każdy zakamarek był napuchnięty wodą z solanką, blachy rozchodziły się w szwach, miały strukturę gąbki. Gdybym to tylko wiedział wcześniej, to nie robiłbym sobie kosztownej wycieczki 2400 km po taki wrak! Co z tego że cały w oryginale, co z tego że praktycznie kompletny z małym przebiegiem? Tu się kłaniał remont kapitalny, który czekał na mnie już od dawna w Rudawie.

Podjąłem próbę negocjacji ceny, jednak nie było z kim negocjować. Pani nie była upoważniona, a człowiek z którym rozmawiałem z Polski gdy byliśmy na miejscu w Danii uchwytny jedynie telefonicznie. Nie chciałem wracać z pustą lawetą, ale po wielkim zawodzie, chłodnej analizie, zawiedzionych oczekiwaniach i nieudanych negocjacjach, podjąłem jedyną słuszną wg mnie decyzję – odpuszczamy! Jeszcze raz chciałbym podkreślić – wyjazd był przemyślany a samochód drobiazgowo przeanalizowany na zdjęciach w dużym powiększeniu. Pomimo dołożenia wszelkiej ataranności przy analizie materiału fotograficznego, na miejscu i tak uwidoczniły się rzeczy których nie dostrzegłem na ekranie komputera. Podsumowując: piękny na zdjęciach, a na miejscu egzemplarz w którym wszystko trzymało się na lakierze i nie było by z niego za wiele do wykorzystania przy ewentualnej odbudowie.

Obraz podłogi po uchyleniu gumowego dywanu

Nie, to nie możliwe, nie to być nie może!

Z poczuciem żalu i zawodu ruszyliśmy z pustą i podskakującą lawetą w drogę powrotną. Ja nadal prowadziłem, a Kamil zaczął przeglądać coś na telefonie. Jeszcze w Danii, na autostradzie, usłyszałem z prawego fotela coś w rodzaju: NO CO TY, PATRZ! Kamil buszując po internecine znalazł… kolejną Anglię! I to w Polsce! Po pobieżnym przejrzeniu zdjęć ustaliliśmy, że nadwozie jest ładne ale niekompletne. Znakomita była także lokalizacja, gdyż Ford Anglia znajdował się w Świdnicy, bardzo blisko naszej drogi powrotnej. Niewielka korekta kursu i za kilka godzin możemy oglądać kolejnego Forda Anglię! Niewiarygodne! Udało się porozumieć z właścicielem, wypytać i umówić na termin jeszcze tego samego dnia! Była szansa, że jednak wrócę z Anglią a na lawecie.

Tłumacząc jeszcze powyższy akapit – popatrzcie: kilka lat szukałem samochodu i inspiracji do jego naprawy. Szukałem części, regularnie hobbystycznie przeglądałem portale ogłoszeniowe i przez lata nie pojawiało się tam nic! Nagle w ciągu kilku dni znaleźliśmy dwa egzemplarze i oba realnie były w moim zasięgu.

Ach, gdyby Ford Anglia był na lawecie to by się nic nie wydarzyło

Wracając wpadliśmy w duże korki w okolicach Berlina, zamieniliśmy się z Kamilem za kierownicą i podążaliśmy w kierunku kolejnej Anglii. Niestety nie było nam to dane. Przez opóźnienia na trasie zastała nas późna noc, a skomplikowane jest się z kimś umawiać po kilkudziesięciu godzinach bez snu i to o pierwszej w nocy. Zapadła decyzja o powrocie do Krakowa. Teraz wszystko miało już przebiegać gładko, nawigacja jednak skierowała nas przez odcinek betonowej autostrady w kierunku Krakowa. Długi, nieoświetlony kawał drogi, bez pasa awaryjnego, pełen nacięć poprzecznych był katorgą dla nas i niedociążonej lawety, która skakała jak piłeczka kauczukowa, a my nie mogliśmy jechać więcej jak 50-60 km/h. Brak balastu dawał się we znaki.

W którymś momencie coś strzeliło, huknęło, a laweta mocno podskoczyła. Chwilę później zgasła prawa obrysówk., by chwilę później znów zaświecić. Sytuacja powtarzała się przez kolejne kilka minut. Dodatkowo nic nie widzieliśmy w lusterkach, nie było gdzie i jak się zatrzymać. Pierwsza stacja benzynowa z oświetleniem znajdowała się wiele kilometrów dalej. Wysiedliśmy z samochodu, oglądam lawetę i mówię do Kamila że nie mamy lampy obrysowej w lawecie. Na co słyszę od Kamila, ch…j tam z lampą, nie mamy koła w lawecie!!! Kurtyna 🙂

Refleksja i poczucie utraconej szansy

Minęły około dwa tygodnie od naszego powrotu z Danii. Wróciliśmy w kierat codziennośc,i a we mnie wykiełkowało uczucie dobrze zrealizowanej misji. Mimo, że wróciłem bez samochodu na lawecie, to utwierdzałem się w przekonaniu, że ten wyjazd to była bardzo dobra decyzja. W przeciwnym wypadku, do końca życia wyrzucałbym sobie, że mogłem jednak wtedy pojechać po tę białą Anglię, że był to ideał na kółkach, ze świetną historią, i żę wystarczyło pojechać, w dwa tygodnie doprowadzić autko do super stanu i po prostu jeździć i się cieszyć. Wtedy też zrozumiałem, że naprawa szczegółowa mojego nadwozia będzie absolutnie bezcelowa, bo kowalskie ręce PRLu przez lata doprowadziły nadwozie do fatalnego stanu. Potrzebowałem jednak do tego kilku lat i wyty w Danii by myśleć nie tylko sercem, ale także rozumem i portfelem.

Ten dzień

Tego dnia cały dzień myślałem o Anglii ze Świdnicy, o tym że nie udało się ostatecznie pojechać i obejrzeć tego egzemplarza. Znów kłaniała się logistyka wyjazdowa, wypożyczenie lawety, konspiracja itd. Problem był jednak inny – ogłoszenie zniknęło. Z jednej strony poczułem zawód, a z drugiej pewną ulgę – moje deklaracje mogły znów zostać odsunięte, bo wejście w projekt to już spore zobowiązanie. Cały dzień minął na rozmyślaniach i późnym wieczorem, przejrzałem historie rozmów z przed kilkunastu dni i wykręciłem numer… Samochód nadal się nie sprzedał! Wówczas już wszystko poszło szybko. Termin, Kamil, Laweta i jedziemy. Po kilku dniach, o 6 rano dojechaliśmy na miejsce. Byliśmy oczywiście za wcześnie, ale to moja cecha, że wolę poczekać niż by czekano na mnie.

Taki klimat powitał nas ma miejscu.

Muszę zaznaczyć, że była to niedziela, 1 października 2017 roku. Około 8:00 podjąłem próbę skontaktowania się z właścicielem. Po godzinie miałem już tych prób kilkanaście, a jego telefon milczał. Oczekiwanie się dłużyło i nie wyglądało to dobrze. Założyłem, że poczekamy jeszcze do 10:30 i wracamy na pusto – temat Angli przynajmniej na chwilę zostanie odłożony.

Miało być jednak inaczej. W końcu telefon oddzwonił. Właściciel dzień wcześniej zostawił urządzenie w samochodzie, a samochód w garażu. Po około kolejnych 40 minutach, pojawił się ze swoim znajomym, przeszliśmy przez ciekawe zabudowania pamiętajace jeszcze poprzednich zarządców i udaliśmy się do murowanej hali gdzie stał jasnoszary Ford Anglia – serce zabiło znów mocniej.

Anglia wyprowadzona z krypty

Ford Anglia zakupiony – nie mogłem postąpić inaczej

Muszę przyznać, że decyzja została podjęta po 3 sekundach. Wszedłem, zobaczyłem i … kupiłem. Fordzik stał niekompletny, brak silnika ( mam silnik ), brak maski ( mam maskę), brak wnętrza ( mam wnętrze ), brak drzwi ( mam drzwi ) – no idealnie pod moje potrzeby. Samochód został przywieziony gdzieś z okolic Saint-Tropez, gdzie gorący klimat przyszłużył się temu, że ktoś przerobił dach wycinając go jak otwarte wieczko w puszczce sardynek i założył tam składany miękki brezent. Nie stanowiło to jednak wielkiego problemu. Poszycie dachu w mojej pierwszej Anglii ( po uratowaniu od niesfornych dzieciaków) nadal jest w bardzo dobrym stanie 🙂

Obejrzeliśmy samochód naokoło i muszę przyznać – tak pięknej, zdrowej budy nie widziałem nigdy wcześniej Przeglądając latami ebay i inne portale ogłoszeniowe obraz kształtuje się następująco: wszystkie to ogryzki na części w wersji 105E, a klimat UK wpływa destrukcyjnie na jakość blach poszycia nadwozia. Oglądany egzemplarz był wyjątkowo suchy, prosty, równy i sztywny. Krótkie negocjacje i kruszynka była moja :)Samotny, porzucony Ford Anglia stał gdzieś przy drodze przez wiele miesięce, a to że zjawił się w naszym kraju było trochę dziełem przypadku. Człowiek któty Anglię przywiozł, załadował nadwozie Anglii na dostawczaka razem z innymi pojazdami niejako przy okazji – była okazja i puste miejsce na pace. Po przywiezieniu do Polski przez pewien czas były próby odnalezienia nowego domu dla Forda, lecz potem właściciel zaniechał sprzedaży z powodu innych obowiązków.

Dzięki Kamilowi i jego wiecznemu przeczesywania portali w poszukiwaniach rożnorakich części udało się wytropić tę perełkę. Miałem poczucie, że dokonałem naprawdę dobrego zakupu. Co więcej – uratowałem tę Anglię od profanacji! Człowiek sprzedający chciał w przypadku gdyby samochód się długo nie sprzedał – przerobić go na grill ogrodowy! Poważnie! Miał zamiar wykorzystać nadwozie, postawić w ogrodzie odcięty przód i w komorze silnika piec kiełbaski!

Tuż po starcie zatrzymaliśmy się na losowym Orlenie by zatankować i wówczas pierwsze uśmiechy pojawiły na naszych twarzach, gdy tankujący z zainteresowaniem spoglądali na lawetę. Jednak najbardziej zapadł mi w pamięć młody chłopiec, który stał jak zamurowany i wpatrywał się w Anglię. Kamil zaczął z nim rozmowę i zapytał: A Harrego Pottera to oglądałeś/czytałeś? W tym momencie, szczęka chłopca spotkała się z kostką brukową na której stał i wydał z siebie okrzyk, coś w rodzaju: Oooooooooooooooołaaaa to jest Harry Potter! Wiedziałem, od pierwszego dnia po zakupie, od pierwszych minut spędzonych ze złomiem na lawecie, że będzie dobrze.

Wtedy też dotarło do mnie, jak duży potencjał będzie mieć w dzisiejszych czasach Ford Anglia 106E. To już nie tylko moje marzenie, mój kochany samochodzik z młodości. To nie tylko stary Ford. To coś więcej. Po wydaniu książek, po sukcesie filmów Harry Potter stał się postacią kultową, a Ford Anglia należący do pana Wessleya zyskał miano kultowego wśród młodego pokolenia. I tak po napełnieniu brzuchów i baku ruszyliśmy w drogę powrotną, sprawdzając tylko raz na jakiś czas naciągi pasków na lawecie. Wtedy też wykonałem poniższe zdjęcie i wrzuciłem na prywatnego facebooka, co zapoczątkowało lawinę przychylnych komentarzy i reakcji. Tego dnia rzucone zostało ziarno, aby założyć profil http://fb.com/FordAnglia106E

No to wracamy. Kupiłeś Mini? Takie głosy padały na moim fb. A co to za francuz? ( żółte żarowki )

Wrotka, Szakesa i Iga

Znalazłem się zatem w położeniu, gdzie mój samochód stał na lawecie, portfel stał się cieńszy a największym mankamentem był brak miejsca garażowego. Z racji konspiracji projektu nie moglem sobie Anglii po prostu zrzucić przy domu. Garaż wujka Henryka zajęty przez serce i duszę tego projektu – Anglię nr 1. Innego garażu nie ma. Co tu robić? Na moje szczęście w nieodległej wiosce na posesji u przyjaciela rodziny pana Jacka żyły sobie kiedyś 3 piękne klacze: Wrotka, Szakesa i Iga. Niedługo przed moim wyjazdem do Danii zostały jednak ostatecznie sprzedane a teren po koniach zagospodarowany pod trawnik, natomiast ze stajenki pan Jacek własnymi siłami zrobił garaż.

Budynek świeżo po remoncie akurat stał pusty a dzięki życzliwości gospodarza Anglia zyskała nowy dom, do czasu wyjazdu do lakiernika. To tutaj odegrał się pierwszy akt projektu #polskaanglia. Tutaj rozłożyłem wspólnie z Mateuszem i Kamilem pierwsze elementy pojazdu. Tu powstała inwentaryzacyjna dokumentacja zdjęciowa, tutaj mogłem pozbierać myśli i stworzyć przybliżony scenariusz odnowy mojej Angli. Chociaż przez chwilę nie byłem bezdomny ( ja i moja Anglia )

Początkowo samochód miał stac tylko 3 miesiące, w praktyce cały proces czekania na miejsce w kolejce u blacharza nieco się przeciągnął, jednak wszyscy cierpliwie czekali, aż zwolnie miejsce.

Trepanacja Ford Anglia staje się kabrioletem

Gdy zapewniłem sobie już prawie kompletne nadwozie, należało zwolnić garaż u wujka w Rudawie, dodatkowo do prac blacharskich potrzebny był oryginalny dach z mojego Forda Anglia nr 1. Któregoś dnia pojechałem do Rudawy i ręcznie brzeszczotem dokonałem odcięcia dachu na słupkach. Z każdym wgryzieniem się w blachę moje serce coraz bardziej krwawiło ze smutku – z drugiej strony, nadwozie to przecież tylko część zamienna i tak należy to traktować.

Odcięty dach po kilku dniach trafił do Espaca Kamila i został przetransportowany do stajenki, z widokiem na krakowską obwodnicę. Przyjemne bylo to, że nie raz jadąc autostradą do domu, spoglądałem w stronę garażu i Ford Anglia stawał się bliższy. Przez te kila miesięcy w odstawce odkryłem jeszcze kilka mankamentów blacharskich – mimo tego nadwozie było w pięknym stanie jak na Forda z lat 60. Przed wywiezieniem do piaskowania, trzeba było jeszcze zwolnić wujkowi garaż a z zaparkowanego nadwozia usunąć silnik i skrzynię biegów, oraz wszystkie inne potrzebne elementy.

W tym celu umówiłem się na użyczenie hali serwisu motoryzacyjnego mojego znajomego Dominika w Morawicy pod Krakowem ( swoją drogą prężnie działający serwis pod egidą Q-Serwis – polecam ). Dostaliśmy do dyspozycji ogrzewaną halę z mnóstwem przestrzeni i cały dzień do działania. W takich warunkach można było pracować. Oczywiście po raz kolejny nie zawiedli mnie ludzie w tym projekcie i tak począwszy od Dominika który użyczył miejsca, także Kamil i Mateusz poświęcili swój czas na rozbiórkę Forda Anglii 106E na atomy.

Podsumowanie

Kończąc historię, myślę że pokazałem wam wszystkim motywację do odbudowy samochodu Ford Anglia 106E deluxe, występującym pod hastagiem #polskaanglia. Reszta historii pisze się na bieżąco i znajduje się na moim facebooku oraz tutaj w dziale aktualności.

A tak wygldał pierwszy historyczny wpis, który zrobił zasięg 2 🙂

Docelowo powstanie też galeria i opis kontkretnych napraw. Będzie też trochę z histori, szczegółowe galerie które w tym miejscu zostały okrojone do ledwie kilku zdjęć.

Dziękuję też wszystkim którzy przyczynili się do powstania tej historii, ciężko ich wszystkich wymienić.

Dziękuję Kamilowi i Mateuszowi za wielkie wsparcie którego mi udzielili i nadal udzielają. Bez was projekt #polskaanglia nie miałby szans na realizację!

Dziękuję mojej wspaniałej żonie, za wyrozumiałość, za to że dzielnie znosi samotnie spędzane godziny kiedy zdradzam ją z kochanką Anglią. Poza wyrozumiałością otrzymuję też od niej wsparcie. Wiem, że to często jest kość niezgody pomiędzy małżonkami a ja pod tym kątem mam spokojną głowę.

Zaprszam do śledzenia i kibicowania a także polubienia profilu fb.com/FordAnglia106E. Skromny zapis prac nad moim samochodem – Ford Anglia 106E deluxe

Michał